Inicjatywa Społeczna

PAMIĘĆ JASTRZĘBSKA

Marian Nowak

W sierpniu 1988 roku stanęła praca na kopalni Manifest Lipcowy. 15 sierpnia spotkała się cała nasza struktura u Antka Słoniny, omówiliśmy całą strategię strajku, przygotowaliśmy opaski, rozdzieliliśmy siły i zasoby ludzkie na poszczególne rejony kopalni i podzieliśmy zawczasu działania. Chcieliśmy zorganizować „masówkę”, ale solidnie, żeby nie było wpadki. Zaczęliśmy strajk na KWK „Moszczenica” 17 sierpnia 1988 roku. Bałem się strasznie podczas organizacji tego strajku, musiałem przekonać tysiące ludzi do zaprzestania pracy i zaryzykowania swoim spokojem, a może nawet życiem.

Przygotowywałem się wcześniej do wystąpień publicznych, ale stres był wielki. 

Tylnymi drogami dostałem się na cechownię, bo główne wejście było obstawione. Strajk rozpoczęli młodzi ludzie: na cechowni był Adam Kowalczyk, Adam Giera, Marek Bartosiak „Bartek”. Najpierw „Bartek” wprowadził wszystkich robotników w temat, a potem ja wyszedłem, jako przedstawiciel „Moszczenicy”. Determinacja górników była niesamowita. Ludzie byli przygotowani już do tego, dojrzeli do tej chwili. Wszyscy mieli dość tego terroru, ogłupiającego kieratu i marnych warunków finansowych.

Bardzo praktycznie i wręcz książkowo przygotowałem strajk organizacyjnie. Romuald Bożko był wówczas w szpitalu, ale później wypisał się na własne życzenie, by wspierać górników na kopalniach. Na jego apel przecież przyjechali lekarze z organizacji „Lekarze Świata”. Wracając do tego co się działo w tym czasie na Moszczenicy: wszystko toczyło się na początku dość szybko. Ludzie zabezpieczyli bramy, zorganizowali Komitet Strajkowy i rewelacyjnie podzieli się oddziałami do prac zabarykadowania się. Naszymi przedstawicielami i delegacją do rozmów z dyrekcją zostali: Bolek Nowak i Heniek Kryza. Pojawił się też Antoni Kaszak, którego poznałem dopiero podczas strajku on został naszym kronikarzem. Poszukiwałem ludzi pióra. Poznałem wówczas wielu młodych, aktywnych i rewelacyjnie odważnych ludzi, jak: Marek Kwiatkowski, Zbyszek Nadrowski, Kochut Rysiek, Kaszak Antoni, Pułgroszewicz Andrzej, Grzesiu Kolosa, Andrzej Hałabura. To byli „młodzi kolumbowie”. Wszystko toczyło się spontanicznie, ale czuwaliśmy nad zachowaniem logiki i spokoju w działaniach.

Dyrektorem kopalni był wówczas Bolesław Klucznik, to on prowadził rozmowy z Komitetem Strajkowym. Ostrzegłem przed rozmowami wszystkich młodych, żeby nie dali się zbałamucić obietnicami lub terrorem. Pierwszym naszym postulatem było zalegalizowanie wolnych związków zawodowych „Solidarność” i deklaracja pełnej solidaryzacji z KWK Manifest Lipcowy. Uzgodniliśmy, co dokładnie będziemy mówić i to, że nie wyjdziemy, jeśli postawią twarde warunki i sprzeciwią się nam. Byliśmy świadomi, że grożą nam ogromne konsekwencje, jak utrata pracy, inwigilacja lub więzienie.

W niedługim czasie kopalnia została otoczona przez milicję, a nad nią zaczął latać helikopter, który miał wywołać dezorientację i panikę wśród ludzi. Wiele osób zrezygnowało z udziału w strajku, bojąc się represji. W Jastrzębiu Zdroju wprowadzono wtedy godzinę policyjną. Żeby rozładować napięcie staraliśmy się ludziom zorganizować jakoś czas, nawet rozrywkowo (turniej tenisa). Był wśród nas Józek Maj, poeta – prowadził modlitwy i wszystkich jednoczył we wspólnym proszeniu o bezpieczny przebieg strajku. Niejednokrotnie rozładowywał sytuację.

Ludzie z zewnątrz dostarczali nam żywność: konserwy, chleb, inne produkty. Nie było tego wiele, ale zgromadziliśmy wszelkie produkty w jednym miejscu i dzieliliśmy między wszystkich strajkujących sprawiedliwie. Żywności było mało, ale zawsze pilnowałem, żeby nikt nie wykorzystywał wpływów, by mieć się „lepiej”.

Był taki moment, że wypaliłem się, zabrakło mi sił. Byłem zmęczony tym wszystkim, nie miałem znikąd pomocy i wciąż brakowało mi ludzi. Strajkowali tylko robotnicy, dozór nam nie pomógł. Pojechałem po Romana Bożko. Dotarłem „na górkę” poprosiłem Romana o pomoc, bo nie mogłem tego już sam ciągnąć. Potrzeba było ludziom czegoś nowego. Młodzi po tygodniu byli już solidnie zniecierpliwieni, zaczął panować strach. Jedynie Marian Bujalski był takim„generałem”, zabezpieczał całą kopalnię, szefował wartom i zdawał mi raporty. Ale reszta wątpiła już w osiągnięcie celu. Wiele było sygnałów wewnętrznych o donoszeniu i łamaniu strajku. Przekonałem Romana i pojechał ze mną na kopalnię, nie zważając na swój tragiczny stan po operacji.

Na jego widok – tego legendarnego Bożko, który nie zdradził Solidarności – wzniósł się aplauz. To było nowe tchnienie, kolejny przypływ euforii, jego obecność była niezbędna. Naładował nam baterie. W początkowej fazie strajku takim impulsem był ksiądz prałat Wiktor (nazwiska nie pamiętam), który też nas odwiedził i poparł.

Wyszła gazetka, (MIS-Moszczenicki Informator Strajkowy) która relacjonowała, jak wygląda u nas sytuacja. Informacje przekazywane były do Kościoła „na górkę”. Po przybyciu Bożko poszła dezinformacja, że na KWK Jastrzębie była okrutna pacyfikacja, że wielu ludzi jest pobitych. To, jak podejrzewam, był wynik wewnętrznego działania tajniaków. Fama poszła, że teraz wojsko jedzie do nas, na Moszczenicę. Roman podrzucił myśl, że schodzimy na dół. Wszyscy wzięli trochę żywności, zapasy wody i w tym popłochu, zeszliśmy po drabinach na dół. Decyzja była jednogłośna, ale zapanował chaotyczny ruch. Wzięliśmy lampy, nie pytaliśmy nawet, czy możemy zjechać, tylko poszliśmy do włazów, rozwaliliśmy kłódki i dotarliśmy do poziomu „O” (-360). Tam zabarykadowaliśmy w okolicy szybu. Tylko z jednej, naszej strony był dostęp do szybu. Heniek Pelc doskonale to zorganizował taktycznie.

Początkowo dozór zaproponował nam, że dostarczy żywność w termosach, ale obawialiśmy się tego, że mogą do zupek „czegoś” dorzucić. Nie zgodziliśmy się na taką podejrzaną pomoc. Po krótkim czasie musieliśmy oszczędzać światło, a Grzesio Kolosa zorganizował ze Zdziśkiem Pająkiem „wspaniałą kuchnię”. Z pięciu chlebów żywiliśmy się przez trzy dni, każdy do zakrętki dostawał soku i kawałeczek pieczywa. Wyczerpało nas to, byliśmy głodni. Drugiego dnia zaatakowali nas pracownicy dozoru, ale odeszli z fiaskiem, ponieważ byliśmy dobrze zorganizowani i zabarykadowani. Poszła plotka, że jesteśmy w komorze, gdzie wydzielają się niebezpieczne gazy. Ale to było kłamstwo – to była komora, przeznaczona do wydzielania znaczków. Roman Bożko stał przy nas dzielnie, chociaż otwarła mu się rana z której sączyła się obficie krew. Znosił ból, nie zważał na zagrożenie życia z powodu zakażenia. Trzeciego dnia brakło jedzenia i przede wszystkim wody. Determinacja młodych ludzi była jednak tak ogromna, nie chcieli wyjechać. Urwały nam się w tym czasie jakiekolwiek informacje z zewnątrz. Na początku jeszcze Zbyszek Okarma przesyłał nam opatrunki dla Romka – przecież on krwawił mocno. Później i z tym był poważny problem.

Zapytano nas, czy przyjmiemy księdza prałata Bernarda Czerneckiego. Zgodziliśmy się, na szczęście nie zgodził się zjechać do nas „z ochroną”, szybko wyczuł podstęp władz. Zjechał z księdzem Andrzejem Wieczorkiem. Heniek Pelc, Misiek Malik, Ryszard Hara i inni zrobili na szybko krzyż i ołtarz do modlitwy. Ten krzyż jest do dzisiaj w Kościele „na górce”, z zawieszonym obrazkiem Matki Boskiej, który trzymałem pod sercem. Wyrzeźbiliśmy na krzyżu napis „Solidarność”. Pomodliliśmy się z księżmi na takiej zaimprowizowanej mszy, a potem długo rozmawialiśmy. Ksiądz prałat Czernecki przekonywał nas, że dość już krwi zostało wylane i trzeba nas żywych do walki o Polskę. Porozmawialiśmy z ludźmi i chociaż byli zdeterminowani nie mogli oprzeć się mądrym argumentom księdza. Wyjechaliśmy 27 sierpnia 1988 roku.

Po wyjściu z kopalni poszliśmy w korowodzie, całą grupą, do kościoła na Moszczenicę. Przed bramą przywitał nas Waldek Kapłon i Euzebiusz Bogdanik. Nasze rodziny stały i płakały. Przebadała nas pewna pani doktor. A my pomaszerowaliśmy do kościoła, gdzie odbyła się msza w podziękowaniu nam za odwagę i poświęcenie. Później z Komitetem Strajkowym, jakiś czas po strajku spotkałem się „na górce” gdzie rozważaliśmy wszelkie aspekty naszych poczynań. Cały KS poszedł „na odstrzał” i zostaliśmy zwolnieni z pracy. Prokurator Grzywniok dał mi wyrok, ja nazwałem to sądem kapturowym. Nie miałem szans obrony i już przed rozprawą wiedziałem, że dostanę rok i sześć miesięcy oraz będę musiał zapłacić karę grzywny. Nałożono na mnie wiele kar, nawet z Urzędu Skarbowego. Jednocześnie bardzo szybko złożyliśmy do sądu wnioski o rejestrację związku Solidarność. Stworzyliśmy też, z innymi górnikami, których zwolniono z pracy rodzaj organizacji i protestowaliśmy, żądając, przywrócenia do pracy. Uważam, że musiał być szpicel między nami, bo każda kolejna manifestacja, która się odbywała była obstawiona przez milicję. Po około 3 miesiącach zostałem przywrócony do pracy. Potem działałem w Komisji Zakładowej, byłem przez jakiś czas przewodniczącym (później zostaje nim Henryk Kryza, a ja nadal jestem w prezydium). Nadal byłem aktywny: działałem w Komitecie Obywatelskim m.in. z Waldkiem Kapłonem, Poldkiem Sobczyńskim i Teresą Chorążyczewską.

Chociaż to był okres trudny, okrutny dla nas i nie szczędzący upokorzeń to miło go wspominam. Byliśmy młodzi, silni i waleczni. Odważni i mądrzy ludzie pokierowali nami, a my, robotnicy pokazaliśmy całemu światu na co nas stać w obronie własnej wolności i ojczyzny. Nie ma już teraz takiej determinacji w ludziach, nie ma tego samozaparcia, żeby Polska zabłysnęła na świecie. Nasza praca nie została zaprzepaszczona, ale czuję pewien niedosyt, nie wszystko jest tak jak sobie marzyłem walcząc o wolną ojczyznę.

Opracowanie: Paulina Krachało, Andrzej Kamiński

Marian Nowak