Nie rozliczaliśmy przeszłości

Uważam, że mój życiorys jest dość typowy dla ludzi urodzonych w rodzinach górniczych, bo i wywodzę się z rodziny górniczej. Prace rozpocząłem jako młody chłopak w firmie budowlanej, która pracowała na potrzeby górnictwa. Natomiast pracę w samym górnictwie, już jako górnik, rozpocząłem po odbyciu służby wojskowej. Jakimś dziwnym trafem moją „karierę” zawodową zacząłem na KWK Manifest Lipcowy czyli na tej, od której wszystko się zaczęło. Było to w 1974 roku. W górnictwie pracuję w dalszym ciągu z tym, że teraz to już na KWK Krupiński.
Podobnie jak większość młodych ludzi byłem podekscytowany tym co działo się w połowie sierpnia 1980 roku w Gdańsku i na całym wybrzeżu. Podekscytowany byłem tym, że zaczął tworzyć się jakiś nowy ruch społeczny.
Wcześniej jako bardzo młody człowiek słyszałem oczywiście o wystąpieniach robotników w Radomiu i w Ursusie.
Pamiętam to napięcie jakie latem 1980 roku panowało między ludźmi. Najbardziej było to wyczuwalne w pracy. No i w końcu nastąpiła ta chwila, w której należało się określić i stanąć po właściwej stronie. Na ten moment czekaliśmy wszyscy. Przynajmniej w moim najbliższym otoczeniu.
Przecież myśmy pracowali niejednokrotnie po 31 dni w miesiącu. Dyrekcje i różne komórki partyjne wymyślały nam soboty i niedziele apelowe i wydobywcze na wniosek załogi. Byli na tyle perfidni, aby tak to określać; „na wniosek załogi”. A te tony węgla były okupione litrami przelanej krwi. Wypadkami, nie rzadko, śmiertelnymi. Wymyślali jakieś brygady pościgowe, potem nagradzali nas nic nie wartymi medalami, ale w wynagrodzeniu czy w karierze zawodowej to już nie znajdowało odzwierciedlenia. Chyba, że chodziło o działaczy partyjnych czy pseudozwiązkowych. Tylko oni zyskiwali na tej naszej katorżniczej pracy. I to na pewno, było jedną z przyczyn wybuchu strajku w sierpniu 1980 roku. Ja akurat, miałem to szczęście i zaszczyt pracować na tej kopalni i na tej zmianie, na której rozpoczął się strajk, tzn. w nocy z 27 na 28 sierpnia 1980 roku na KWK Manifest Lipcowy.
Najpierw, chyba podobnie jak 99,9% załogi byłem zaskoczony tym co się dzieje. Pamiętajmy, że to był 1980 rok i myśmy nawet nie wiedzieli, co to jest strajk i jak się go organizuje. Była oczywiście grupa, która to przygotowywała, natomiast cała załoga była wykonawcą tego zadania. Przyjechaliśmy do pracy. Nagle ktoś na bramie krzyknął: „Jest akcja strajkowa” no i zgromadziliśmy się wszyscy na jednym miejscu, na cechowni i tam były podejmowane decyzje co do dalszych losów strajku. Potem potoczyły się wypadki, które już wszyscy znamy.
Zostałem wybrany przewodniczącym oddziałowym. To, że organizowaliśmy się na oddziałach to było naturalne. Zabezpieczaliśmy po prostu nasze miejsca pracy. Ja miałem pod sobą oddział wentylacyjno-pyłowy, a był to oddział specyficzny, bo chodziliśmy po całej kopalni, a więc mieliśmy kontakt z wszystkimi ludźmi i z wszystkimi grupami. Wszyscy dokładaliśmy starań, aby wszystko poszło dobrze, no i poszło. Konsekwencje strajku z sierpnia 1980 roku znamy i wszyscy z nich korzystamy.
W momencie wprowadzenia stanu wojennego też byłem na trzeciej zmianie i ówczesny przewodniczący KZ Jasiu Bożek kazał nam wyjechać z dołu. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wyjechaliśmy, gdzieś o drugiej czy trzeciej w nocy i zaczęliśmy się organizować. Wtedy zapadły decyzje o zabezpieczeniu sztandarów, dokumentów itp. Każdy z nas dostał swoją „działkę”. Na kopalni byłem do końca, aż do pacyfikacji przez oddziały ZOMO. Stałem wraz z innymi kolegami naprzeciwko nich i rzucaliśmy nich śrubami i jakim tylko się dało żelastwem. Zomowcy najpierw zaczęli strzelać w powietrze, a potem do nas. Ale nie będę do tego wracał, bo to jest już opowiedziane przez innych. Wielu kolegów odniosło wtedy rany.
Później delegalizacja. Powierzono mi fundusze związkowe. Pamiętam jak te pieniądze wynosiłem z kopalni. To było późnym wieczorem, gdzieś przed samymi świętami Bożego Narodzenia; to było 18, może 19 grudnia. Całą tą gotówkę, którą miałem przy sobie miałem gdzieś ukryć. Ponieważ było już po 22.00, a ja byłem po drugiej zmianie i wszystkie autobusy już odjechały, więc do Żor musiałem wracać na piechotę. Godzina milicyjna obowiązywała, więc wiadomo jak się to wszystko mogło skończyć. Szedłem pieszo i w Szerokiej natknąłem się na patrol ZOMO. Oczywiście, wylegitymowali mnie. Nogi się pode mną uginały, bo miałem przy sobie wszystkie te pieniądze i nie wiem jak bym się wytłumaczył z tak dużej gotówki, gdyby mnie przeszukali. Myślę, że skończyłbym szybko swoją przygodę, bardzo niedaleko, w zakładzie karnym w Szerokiej. Dobrze, że miałem przy sobie przepustkę, która uprawniała mnie do poruszania się w terenie po godzinie milicyjnej. Puścili mnie wolno, ale po wolutku asekurowali mnie, tym swoim gazikiem jakieś dwa kilometry. Obawiałem się, że gdzieś na odludziu dokładnie mnie zrewidują albo spałują, nie daj Boże, ale zawrócili a ja pieszo poszedłem do domu.
Okres późniejszy to ciągła niepewność, ciągła obawa. Prawie wszystkich kolegów, działaczy dotknęły jakieś represje. Jedni byli internowani, inni przebywali w aresztach, słyszało się o pobiciach. Potem zaczęły się zwolnienia z pracy, przenoszenia na inne, gorzej płatne stanowiska; z różnych powodów i pod różnymi pretekstami. Nachodzili nas w domach. Przeprowadzali rewizje. Ja mieszkałem w Żorach, na dużym osiedlu. Znałem swoich sąsiadów, a tu nagle okazało się, że znajomi, koledzy, niektórzy byli nauczycielami, zostali wcieleni do służby w ZOMO. Ale wiadomo, nie ma dymu bez ognia. To budziło okropną odrazę. Kolega w mundurze zomowca. Wczoraj kolega, dzisiaj wróg. Za darmo tego nie robili. Dostawali różne dowody uznania; telewizory kolorowe itp.
Stan wojenny to był bardzo trudny okres, szczególnie dla rodzin internowanych i więzionych działaczy. Wszyscy spośród nas, którzy byli zaangażowani w pracę związkową, a przebywali na wolności starali się pomagać, starali się pomagać tym, którzy z powodu prześladowań cierpieli niedostatek. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych wraz z dużą liczbą pracowników zostałem przeniesiony z kopalni Manifest Lipcowy na kopalnię Krupiński.
Wiadomo, trzeba wtedy było ostro konspirować, ale jakoś, my, ludzie Solidarności, potrafiliśmy znaleźć wspólny język. W 1987 roku poznałem Józefa Gałuszkę, który pracował u mnie na oddziale. Powoli poznawaliśmy innych działaczy i zaczynaliśmy się organizować. Spotykaliśmy się w naszej parafii na Suszcu u ks. Hornika i planowaliśmy nasze działania. Przychodził tam m.in. Jasiu Huzarewicz. Musieliśmy mieć ludzi wśród dozoru, bo dyrekcja i administracja kopalni średniego i wyższego szczebla była nam bardzo nie przychylna. Gdzieś na przełomie 1984/5 roku jednym z dyrektorów kopalni zostaje cieszący się złą sławą Jarosław Sienkiewicz. Bardzo się zdziwiłem gdy w świcie Sienkiewicza zobaczyłem Janusza Jarlińskiego, który działał w związku opozycyjnym do naszego tzn. OZZG. Trudno nam było, w tych warunkach, cokolwiek organizować na zakładzie pracy, właśnie dlatego spotykaliśmy się na parafii. Organizowaliśmy kolportaż prasy podziemnej, planowaliśmy w odpowiednim czasie wszczęcie strajku.
Ja, na kopalni byłem szefem takiej zakonspirowanej grupy na swoim oddziale G-2. Już podczas próby strajku była to grupa inicjatywna. Mięliśmy to już wcześniej wszystko zorganizowane. No i nadarzyła się okazja i myślę, że samą akcję przeprowadziliśmy zgodnie z oczekiwaniami.
Wiadomo, najpierw niepokoje majowe potem strajk w Nowej Hucie brutalnie spacyfikowany. 15 sierpnia stanął Manifest Lipcowy, a my, o ile dobrze pamiętam 17 sierpnia na nocnej zmianie. Początkowo trudno było zapalić ludzi do akcji strajkowej. Dyrekcja robiła, co w jej mocy, aby storpedować nasze działania. Sienkiewicz i Jarliński odegrali w tym momencie zdecydowanie negatywną rolę, albowiem to najprawdopodobniej oni byli inicjatorami posiedzeń dozoru na zapleczu szybu IV, na których to przydzielano im zadania mające na celu wygaszenie strajku. Do strajku ludzie przyłączali się bardzo powoli. Najpierw mój odział G-2 nie zjechał na dół, na III zmianie 17 sierpnia, potem zjazdu odmówił oddział wydobywczy G-5, przyłączyła się do nas również grupa z powierzchni, z zakładu przeróbczego. Tam działali Eugeniusz Krosny i Andrzej Hoszek. Na to, ludzie z dołu też zaczęli wyjeżdżać i do rana było nas już kilkaset osób czynnie włączonych w działania strajkowe. Przez następne dni sukcesywnie przybywało nam uczestników strajku, ale część ludzi ciągle się bała. Chodziło chyba o położenie kopalni; kompletne odludzie. W razie czego mogli z nami zrobić, co by im się spodobało. Nie mieliśmy początkowo żadnej komunikacji ze światem zewnętrznym. Na szczęście, docierali do nas ludzie z zewnątrz. Pomagali nam nawet działacze z zarządu regionu, ale nazwisk już dzisiaj nie pamiętam. Staraliśmy się ten strajk utrzymać. Aprowizowały nas głównie rodziny, ale nie tylko. Ludzie obcy również przynosili jedzenie. A do naszej kopalni nie było się łatwo dostać, bo leży jakieś 7 kilometrów od Żor, w szczerym polu. Wszystkie przejazdy zostały wstrzymane, więc komunikację ludzie organizowali sobie sami. Ale i kościół, nasz, lokalny pomagał w realizowaniu tej pomocy. Ogólnie rzecz biorąc, trudno było do nas dotrzeć. Byliśmy otoczeni przez siły ZOMO, helikopter nad nami latał; zresztą co tu dużo gadać, podobnie było i na innych kopalniach. Z tym, że my byliśmy, praktycznie bez wsparcia z zewnątrz i dlatego ludzie odczuwali tak silną presję psychiczną.
Strajk zakończył się 25 sierpnia. Dyrektor zaprosił, tu na teren kopalni prokuratora Hopa, który straszył nas wszelkimi możliwymi konsekwencjami. Z miejsca wręczał wezwania na przesłuchania. Józefowi Gałuszce dał wezwanie na przymusowe badanie psychiatryczne. Siłą zawieźli go do Rybnika i musiał tam przesiedzieć kilka dni na obserwacji. Były też, oczywiście zwolnienia z pracy. Strajk rozwiązał się dość dramatycznie, bo do głosu doszły osoby, które nie tworzyły Komitetu Strajkowego, a te które w nim zasiadały, częściowo uległy załamaniu. Przykro powiedzieć, ale jeden z przywódców strajku, Gienek Krosny przeszedł do innego związku. Oczywiście po zakończeniu strajku. Według mnie, powodem tego typu zachowań, była frustracja. Oczekiwania były bardzo wielkie. My mieliśmy swoje postulaty zakładowe, ale przyjęliśmy również postulaty MKS. Naszą kopalnię w MKS reprezentował Józef Gałuszka. Ludzie oczekiwali szybkich działań, a tu, przynajmniej w pierwszym okresie po strajku, była tylko niepokojąca cisza.
Podsumowując: Na koniec strajku na kopalni zostało kilkaset osób. Strajk z kopalni wyprowadził ks. Hornik. Przeszliśmy z zakładu do naszego kościoła parafialnego na Suszcu, gdzie cała akcja zakończyła się mszą świętą.
Potem zaczęła się zwykła robota. Sprawy potoczyły się bardzo szybko. Ja zostałem przewodniczącym KZ NSZZ „Solidarność” i jestem nim do dzisiaj.
Trudno oceniać ten okres naszej wolności, naszej niepodległości. Wszyscy Polacy są w tym względzie podzieleni. Ale jedno mogę powiedzieć na pewno, że przy okrągłym stole, a także potem popełniliśmy grzech zaniechania. Nie rozliczyliśmy przeszłości i do dzisiaj się to za nami wlecze i z pewnością jest powodem wielu kłopotów. A przede wszystkim powodem nijakości naszego życia.
Opracował: Andrzej Kamiński
Mieczysław Kościuk