Osobisty raport dla historii

Na koniec sierpnia 1988r. była zapowiedziana Konferencja Praw Człowieka w Krakowie, w Mistrzejowicach, zorganizowana przez Komisję Interwencji Solidarności. Miałem jechać na tę konferencję jako jeden z przedstawicieli Komitetu Helsińskiego w Polsce z przygotowanym wystąpieniem na temat kwestii związanych z wolnością związkową, o z tym, co się działo z ideą komitetów organizacyjnych „Solidarności”, w których próby rejestracji sądowej i obronę byłem zaangażowany również jako prawnik – adwokat.
Miałem wykupiony bilet kolejowy do Krakowa i przygotowaną torbę. Zbiórka delegacji Komitetu Helsińskiego na tę konferencję była wyznaczona 22 sierpnia w mieszkaniu mec. Piotra Andrzejewskiego (obecnego senatora PiS – przyp.) W momencie, kiedy już wszyscy byliśmy zebrani i mieliśmy wyjeżdżać na dworzec, wpadł Marcin Przybyłowicz – działacz podziemnych władz „Solidarności” Regionu Mazowsze. Za chwilę mec. Andrzejewski wywołał mnie z pokoju a Przybyłowicz oznajmił, że jest tego rodzaju sytuacja, iż dostali ze Śląska alarmujące prośby, żądania wręcz, żeby natychmiast ktoś z prawników zajmujących się kwestiami związkowymi pojechał do nich i spróbował przedostać się do strajkującej kopalni „Manifest Lipcowy”. Trzeba było natychmiast podjąć decyzję i jechać. W Warszawie był wysłannik komitetu strajkowego – Ryszard Zając (późniejszy poseł SLD – przyp.), który wydostał się z kopalni i wyznaczona osoba właśnie z nim miałaby tam pojechać. Wiadomo było, że nie będzie to proste, bo kopalnia była mocno obstawiona przez wojsko i policję. Akurat wtedy wprowadzono w Jastrzębiu godzinę policyjną i był stan dosyć poważnego napięcia. W krótkiej rozmowie zdecydowaliśmy, że ja tam pojadę. Reszta delegacji Komitetu Helsińskiego wyruszyła na dworzec do pociągu do Krakowa a ja kupiłem bilet do Katowic i wyjechałem tam następnego dnia rano. Przedtem spotkałem się z grupą działaczy Regionu Mazowsze z jej przewodniczącym Maciejem Jankowskim, który wręczył mi sporą sumę pieniędzy jako pomoc warszawskiej „Solidarności” dla strajku. Na miejscu przekazałem ją potem komitetowi strajkowemu.
Spotkałem się oczywiście również z wysłannikiem komitetu strajkowego, aby m.in. bliżej zorientować się, jaka jest sytuacja i warunki i jak mam się do tego przygotować. Z Katowic pojechaliśmy autobusem do Jastrzębia. Tam się okazało, że jest duże ryzyko, iż akcja wejścia na teren kopalni się nie uda. Jedyna możliwość, jaką widziano, to pokonanie kilkumetrowego ogrodzenia kopalni skokiem na wprost na zasadzie, kto będzie szybszy: czy ja czy policja, która może zdążyć zerwać nas z muru zanim go przeskoczymy. Kopalnia była wtedy w stanie pełnego okrążenia. Z kopalni można było wyjść, natomiast znacznie trudniej było do niej wejść. Oczywiście, że ta sytuacja się zmieniała, ale w moim rozumieniu taka była w czasie, kiedy musieliśmy się tam dostać. I chłopcy wymyślili inny sposób. Ponieważ uznano, że nie można ryzykować, że ja się tam w końcu nie dostanę, trzeba wymyślić sposób, który by zagwarantował wjazd. Między kopalniami poruszały się lokomotywy ciągnące po kilka wagonów. Ten ruch z jakichś względów technicznych musiał się odbywać. Od czasu do czasu coś widocznie tam trzeba było wywieźć lub wwieźć. W porozumieniu z osobami odpowiedzialnymi za ten ruch trzeba było sprowokować sytuację, w której do kopalni konieczne byłoby sprowadzenie jednego lub dwóch wagonów. Czekaliśmy z Ryszardem Zającem prawie cały dzień na stacyjce u faceta, który tymi pociągami kierował i wydawał dyspozycje. Poza ludźmi, którzy kursowali jako kurierzy na potrzeby strajku, chciał się jeszcze dostać do kopalni znany działacz z Wielkopolskiej „Solidarności”, który nie mógł wejść w inny sposób, bo miał chore nogi. W pewnym momencie do stacji zaczęła się zbliżać lokomotywa z jednym wagonem. My leżeliśmy w trawie w miejscu, które było niewidoczne dla patroli. Kiedy lokomotywa mocno zwolniła, wskoczyliśmy do niej. Maszynista (Zbyszek Urban red.) – swój – wiedział, o co chodzi. Natychmiast nas wcisnął w przestrzeń wewnątrz lokomotywy, gdzie pracują silniki. Tam jest trochę miejsca w środku, bardzo niewiele, tylko tyle, aby pozwolić mechanikowi dotrzeć do różnych części silnika. Tam położyliśmy się, jeden na drugim, a wejście zostało zaplombowane. Nad nami wszystko się kręciło, silniki pracowały, a my musieliśmy leżeć wciśnięci w bardzo wąską przestrzeń. W pewnym momencie lokomotywa musiała się zatrzymać na punkcie kontrolnym policji. Sprawdzali, czy lokomotywa nikogo nie wwozi do kopalni. Leżąc zamknięci w silniku słyszeliśmy rozmowy, ale silniki celowo nie zostały wyłączone. Ktoś biega, sprawdza. W pewnym momencie jednak lokomotywa ruszyła. Do silnika jednak na szczęście nie zajrzeli. Po chwili zatrzymujemy się w środku kopalni. To było 23 sierpnia – dziewiąty dzień strajku. Tłum górników, wtedy było jeszcze pewnie ze dwa tysiące osób. Ogłaszają, że przyjechałem z Warszawy, aby ich wspomóc. Okrzyki, oklaski.
Podczas strajku brałem potem cały czas udział w posiedzeniach komitetu strajkowego. W tym czasie funkcjonował już również Międzyzakładowy Komitet Strajkowy obejmujący przedstawicieli wszystkich strajkujących kopalń śląskich. Pomagałem w tym wszystkim jako doradca prawny formułując różne oświadczenia, wystąpienia, reakcje. Były na przykład tego typu sytuacje, że prokurator przez megafony ogłaszał, iż takie i takie osoby przebywają nielegalnie na terenie kopalni i w związku z tym zostanie przeciwko nim wszczęte postępowanie karne z określonych artykułów kodeksu karnego. Wzywał te osoby, aby następnego dnia zgłosiły się w siedzibie prokuratury na przesłuchanie. Wtedy była potrzeba zajęcia stanowiska przez komitet strajkowy, optymalnej fachowej reakcji.
W pewnym momencie widać było wśród strajkujących poważne zniechęcenie i kryzys. Zwłaszcza, gdy stało się jasne, że o najważniejszy postulat – przywrócenie legalnej „Solidarności” – nie da się w tym strajku walczyć. To miało być przedmiotem wielkiej polityki na szczeblu krajowym. Trzeba było na tę sytuację jakoś zareagować. Wspólnie z Janem Lityńskim i Bogdanem Lisem wymyśliliśmy i zaproponowaliśmy komitetowi strajkowemu, aby przeniósł ten postulat nr 1 na poziom krajowy i uczynił odpowiedzialnym za walkę o jego realizację Lecha Wałęsę. To jednak nie wystarczało. Powiedziałem wtedy, że mam pewien sposób na pokazanie – żeby nie było żadnych wątpliwości – dokąd zmierzamy i o co nam chodzi – że przede wszystkim o obronę „Solidarności”. Uważałem, że należy zwołać komitety strajkowe, który podjęłyby uchwałę, iż Międzyzakładowy Komitet Strajkowy w Jastrzębiu przekształca się w Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny NSZZ”Solidarność”, a komitet strajkowy kopalni „ Manifest Lipcowy” w Komitet Organizacyjny NSZZ”Solidarność” w tej kopalni oraz ogłosić, że od dzisiaj strajk prowadzony jest przez związek „Solidarność”. I tak zrobiono ogłaszając następnego dnia rano przez megafon i w komunikacie prasowym odpowiednie uchwały. Wzbudziło to duży entuzjazm u strajkujących oraz ostre reakcje w prasie partyjnej m.in. w „Trybunie Ludu”.
Z mojego punktu widzenia rzeczy naprawdę ważne zaczęły się dziać w momencie, kiedy rozpoczęto próby rozmów z władzami. Dla mnie to była kwestia udziału w przygotowaniu negocjacji i w samych negocjacjach. Najpierw druga strona upierała się przy stanowisku, iż absolutnie nie dopuszczą do rozmów osób z zewnątrz znajdujących się na terenie kopalni. Posługiwano się argumentem, iż nasza obecność jest nielegalna. Wiedzieliśmy, o co chodzi: aby koledzy z komitetu strajkowego zostali pozostawieni sami sobie, pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia.
Komitet strajkowy próbował pójść na rozmowy razem ze mną, ale pierwsze próby zakończyły się w ten sposób, że druga strona jako warunek rozpoczęcia rozmów stawiała moje wyjście z sali. Komitet strajkowy twardo jednak stawiał sprawę i upierał się zapowiadając, że w takiej sytuacji nie będzie rozmów i strajk będzie kontynuowany. Gra była na przetrzymanie. W pewnym momencie jednak dopuszczono mnie do rozmów i tak już było do końca.
Rozmowy trwały, ale rwały się. W momencie, kiedy władze otrzymały informację, że Lech Wałęsa odbył rozmowę z gen. Kiszczakiem, a potem dowiedziały się, że zakończył się strajk w Gdańsku, to natychmiast przestali mieć ochotę z nami o czymkolwiek rozmawiać. Po co mieliby się do czegokolwiek zobowiązywać, jeśli sprawy i tak zostaną rozstrzygnięte w inny sposób i to na szczeblu politycznym. Liczyli na to, że za chwilę przyjedzie do nas Lech Wałęsa i wyprowadzi z kopalni tak, jak wyszli strajkujący ze stoczni w Gdańsku. Wyjdą z krzyżem z „Manifestu”i tyle. Po, co więc rozmowy?
Ale strajk w „Manifeście” zaczął się najwcześniej, bo już 15 sierpnia i pod koniec zostali tylko najbardziej wytrwali i zdeterminowani. W pewnym momencie było już wiadomo, że także do Jastrzębia przyjedzie Lech Wałęsa. Po jego przyjeżdzie – 2 września – widać było wyrażnie, że chciałby ten nasz strajk zakończyć i to bez żadnych warunków. Najważniejsze sprawy miał wziąć na siebie w rozmowach m.in. z gen. Kiszczakiem. Taki był scenariusz do zrealizowania tu na miejscu w kopalni. Wiedziałem jednak – znając strajkujących i spędzając z nimi trudne kolejne dni strajku – że tego się nie da zrealizować. Po prostu się nie da! To powoli zaczynało wyglądać na katastrofę. Na publicznym spotkaniu z Wałęsą na placu zaczęły się oświadczenia w stylu: „ Lechu, wiemy, po co tu przyjechałeś. Żeby nas wyprowadzić za bramę i żeby nas wszystkich aresztowano”. Przygotowali nawet dla Wałęsy taczkę. Taka była atmosfera. Tadeusz Jedynak zwrócił uwagę Wałęsie, żeby jednak to wszystko przemyślał i starał wysłuchać również ich argumentów. Powiedział dosłownie:” Zrobimy tak, aby uratować Ciebie i Związek”. Jak Wałęsa próbował coś powiedzieć, to podchodził do niego Alojzy Pietrzyk i odbierał mu mikrofon mówiąc:” No, koledzy teraz jest czas, abyśmy zaśpiewali hymn narodowy!”. I ludzie śpiewali. Powtórzyło się to kilkakrotnie.
Potem Wałęsa naradzał się z komitetem strajkowym. Siedziałem zupełnie z boku nie biorąc w tym udziału. Miałem poczucie, że coś trzeba zrobić, bo brniemy. Niedaleko obok siedział ksiądz prałat Henryk Jankowski, który przyjechał z Wałęsą. Wziąłem go do korytarzyka i zacząłem tłumaczyć, że tu były negocjacje, że sprawy górnicze są nie załatwione, że ci ludzie w niezwykle trudnych warunkach starali się o to wszystko walczyć. I nie mogą teraz wyjść z kopalni zupełnie z niczym. A to, o czym mówi dzisiaj Lech Wałęsa, to są dla nich rzeczy abstrakcyjne. Poza tym górnicy już parę razy przejechali się na różnych obietnicach. I bez konkretów z tej kopalni nie wyjdą. Władze, kiedy się zorientowały, że gdzieś w Warszawie toczą się rozmowy, wyraźnie się usztywniły i nie chcą rozmawiać. Jest więc do zrobienia jedno: przyprowadzić ich do stołu rozmów. Niech znów zaczną rozmawiać. Nie ma innego wyjścia. Sami nie byliśmy w stanie do tego doprowadzić. Powiedziałem: „ Jesteście teraz tutaj, jest Lech Wałęsa, jest ksiądz Prałat- pomóżcie nam doprowadzić do tego, aby strajkujący wyszli z kopalni po zakończeniu strajku z podniesioną głową. Od was się nauczyli, że mają być porozumienia i to spisane i podpisane, że musi zostać coś na papierze”. Było to również ważne psychologicznie, że tamci jednak przyjdą i na coś się wobec strajkujących zgodzą. To było jedyne wyjście po tak długim i ciężkim strajku. Można by to załatwić w ciągu kilku godzin. Wtedy na pewno następnego dnia strajk mógłby się zakończyć. W ten sposób rozmawialiśmy w kącie z prałatem Jankowskim. Prałat, który w lot zrozumiał, o co chodzi, zapytał, jak to osiągnąć? Bardzo prosto. Po drugiej stronie muru, w budynku dyrekcji kopalni, mieścił się cały sztab: SB, dyrekcja, szefostwo Wspólnoty Węgla, itd. A poza tym są telefony. No i prałat Jankowski do nich poszedł. Przyszedł po około dwóch godzinach. W tym czasie były tam jakieś telefony, rozmowy, z Episkopatu i od Kiszczaka.
Lech Wałęsa był bardzo niezadowolony, bo sądził, że przyjedzie do „Manifestu” na godzinę – dwie i zakończy strajk, a tu widać, że wszystko zapowiada się na dłużej.
W pewnym momencie przychodzi informacja: rozmowy będą kontynuowane. Zaczęliśmy kolejną, jak się okazało potem, ostatnią rundę rozmów. Ciężar rozmów komitetu strajkowego spadł w dużym stopniu na mnie. Lech Wałęsa siedział przy stole i był trochę zniecierpliwiony. Uspakajałem go, że mamy jeszcze kilka spraw do omówienia, że potrzebujemy jeszcze godzinę, no może dwie. Wtedy Wałęsa poszedł spać. Obudził się, złapał mnie gdzieś w kącie i mówi, że jesteśmy harcerzami, że nie rozumiemy, iż takie ważne rzeczy się dzieją, a my tutaj toczymy potyczki o drobiazgi. Tłumaczyłem, że może w kategoriach wielkiej polityki to są drobiazgi, ale dla tych ludzi tutaj są sprawy istotne. Naprawdę nie powinno mieć wielkiego znaczenia, czy skończymy rozmowy dwie godziny wcześniej, czy póżniej. Spróbujmy doprowadzić je do oczekiwanego końca.
To porozumienie w zasadzie nie dotyczyło żadnych innych kwestii poza gwarancjami bezpieczeństwa dla uczestników strajku. Chodziło o to, aby po wyjściu ze strajku nie groziły im żadne represje, nie zostali zwolnieni z pracy, itd. Po wielu godzinach, zdaje się, że po trzynastu, o 1.25 w nocy, porozumienie zostało podpisane. Jeszcze z mec. Leszkiem Piotrowskim chodziliśmy do dyrekcji, coś uzgadnialiśmy. Oni do ostatniej chwili jeszcze się upierali, ale w końcu jakoś tam dobrnęliśmy do końca i do podpisania porozumienia przez obie strony. Zaraz potem do górników przemówił Lech Wałęsa i przywódcy strajku. Po modlitwach, ok. 2 w nocy, Wałęsa odjechał, wcześniej podrzucany do góry z radości przez górników. Zakończyła strajk garstka – 123 osoby. Każdy z otrzymał ręcznie wykonany dyplom „dla najwytrwalszych”. Traktuję go jako niezwykle wartościowe odznaczenie w walce o wolną Polskę. Wychodząc z kopalni o świcie 3 września i idąc w strugach deszczu po pustych jastrzębskich ulicach do kościoła „ Na górce”, mieliśmy – jak się wydaje – poczucie, że otwiera się w historii Polski nowy rozdział.
Opracowanie na podstawie zapisu rozmowy m.in. na temat tego strajku przeprowadzonej ze mną w 1989r. przez red. Dorotę Macieję oraz własnych notatek z tego okresu
Marek Antoni Nowicki