Inicjatywa Społeczna

PAMIĘĆ JASTRZĘBSKA

Henryk Kryza

W 1980 roku, podczas strajku panował entuzjazm. Ja w tym okresie pracowałem w KWK Moszczenica. Ludzie chętnie przystępowali do strajku, a później ochoczo zapisywali się do „Solidarności”. Wszyscy liczyliśmy, że coś się zmieni, że nie będziemy już robotami. Nikt się kiedyś nie pytał o nazwisko, tylko u numer znaczka. To było poniżające. Praca była ciężka, panował terror – wykorzystywano nas do ciężkich i niebezpiecznych prac. Pracowaliśmy na okrągło.

Nie mieliśmy wolnych sobót i niedziel. Pamiętam, jak jakiś baran w TV mówił w sobotę, że jest wolny dzień, a on musi pracować. A my nie mieliśmy wolnej nawet niedzieli. Propaganda podawała, że wydobywano 200 milionów ton, ale ja w to nie wierzę. Aż miło patrzyło się, jak ludzie chcieli wyjść spod tego pręgierza. Niestety zawiedli się na początku, nie było bowiem żadnej poprawy. Ja podczas strajków byłem zwykłym uczestnikiem, który niczym podczas tych strajków się nie martwił. Byłem jeszcze młody. Po podpisaniu „Porozumienia Jastrzębskiego”, zapanował „nowy duch” wszyscy chętnie zaczęliśmy chodzić do pracy. 

W tamtym okresie górnicy byli pełni entuzjazmu, chcieli pracować i normalnie żyć. Naszym celem było zarobić pieniążki, coś za nie kupić. Rzeczywistość była zupełnie inna. Sklepy były, ale nie było wolnego rynku. Problemem było zakupienie podstawowych produktów na święta, nie mówiąc o kawie czy cytrynach. Pamiętam te kolejki pod sklepami – przecież to była tragedia! Cytryny i pomarańcze zawsze „już przypłynęły do portu” – tak nam mówili spikerzy w TV. Zawsze dzienniki pokazywały, jak przypływają cytrusy. Tak to trwało do momentu wprowadzenia stanu wojennego.

W ogóle się nie interesowałem polityką na najwyższych szczeblach i gdyby Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego, to bym nie wiedział, że on istnieje. Jedyne, co pamiętam, że Gierek był pierwszym sekretarzem w latach 70-tych. Ale nie wiedziałem nawet, jak się dyrektor kopalni nazywał.

Stan wojenny zastał mnie, kiedy byłem z kolegami, w niedzielę. Ludzie po prostu płakali, zapanowało ogólne przygnębienie. W poniedziałek rano poszedłem do pracy. Oczywiście zjazdu nie było, tylko strajk okupacyjny. Siedzieliśmy dzielnie do momentu, aż nie przyjechało ZOMO i nas przepędziło. To było przykre doświadczenie. Uciekłem z placu autobusowego, kiedy zaczęli nas ganiać i poszedłem na ul. Karola Miarki, gdzie stało wojsko. Widziałem paru naszych kolegów, którzy krzyczeli do wojskowych: „Jak wy możecie?!” Ale wojskowi nie mogli reagować, chociaż niektórzy mężczyźni płakali, jak dzieci na ich oczach.

Byłem wtedy członkiem „Solidarności” i należałem jednocześnie do partii. Chciano, bym został mężem zaufania, ale nie rzuciłem książeczki partyjnej na ziemię, jak inni koledzy. Postanowiłem podejmować przemyślane decyzje i zastanawiać się nad swoimi krokami. Ale zaraz po stanie wojennym poszedłem do komitetu partii i oddałem im książeczkę partyjną. Powiedziałem, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Mężczyzna, który ją ode mnie przyjmował nawet nie starał się mnie przekonywać lub straszyć. Pogodziłem się już wcześniej, że mogę mieć represje. Przez ponad dwa lata należałem do partii, to był mój okres słaby i wstydliwy. Przykro mi było za ten okres przed samym sobą.

Ludzie po stanie wojennym popadli w apatię, nikomu nie chciało się pracować. Ludzie patrzyli na siebie dziwnie. Wiadomo było, kto uciekł podczas strajków na sam widok czołgów, ale nawet nikt nie miał o to do nikogo pretensji. Po odwołaniu stanu wojennego, w 1983 roku zaczęliśmy z kolegami jawnie mówić, że trzeba coś zrobić, bo w tyranii nie można żyć. Atmosfera zaczęła się poprawiać. Myśleliśmy, że coś można zrobić. Zobowiązałem się kolegom, że ja będę odważnym działaczem, że nawet zorganizuję strajk. Ale nic poważnego się nie działo, czasem tylko jakąś gazetkę z podziemia przeczytałem, czasem ktoś coś na murze napisał…. Nie było okazji żadnej, by sprowokować zamieszki. Cała Polska żyła w takiej apatii. Trwało to aż do 1988 roku, kiedy nagle obniżyła nam się stopa życiowa.

Górnik zawsze miał pieniądze, ale nie miał ich gdzie wydawać. A w 1988 roku nawet pieniędzy nie było. Pamiętam, że jako górnik kombajnista zarabiałem tak mało, że moja dniówka starczała zaledwie na pół litra wódki. W sklepie komercyjnym to nie kupiłem za to pół kilo porządnej kiełbasy. Trafiło się na KWK „Moszczenicy”, że przyszedłem po wypłatę i zaczęły się problemy, by ją dostać. Było to w czerwcu 1988 roku. Górnicy przestraszyli się i zjechali na dół, a „maszynioki” (maszyniści) nie chcieli zjeżdżać. Nie miał kto pokierować tym, aby stworzyć strajk. Podszedłem do nich i jakoś się dogadaliśmy, bardzo się ucieszyli, że popiera ich ktoś z oddziałów górniczych. Trzeba podkreślić, że w okresie komunizmu dzielono ludzi na oddziały i górniczy był uważany za „elitę” i przez te podziały ludzie niekoniecznie ze sobą dobrze żyli. Każdy oddział patrzył na inny „spod byka”, środowisko górnicze było skłócone. Tym bardziej maszyniści ucieszyli się, że górnik chce im pomóc. Doszło to tego, że nie zjechaliśmy na dół. Okazało się, że około 80 osób z oddziału przewozowego też nie zjechało do pracy. Wiązało się to z paraliżem kopalni.

Szybko mnie namierzono. Przyszedł dyrektor kopalni, Kluczniak na cechownię i krzyczał: „Ja pana zgłoszę!”. Wziął mnie do biura, zamknął drzwi i zaczął straszyć, grozić “że mnie zgłosi”. Zapytałem go gdzie, ale nie powiedział. Nie miałem po tej akcji żadnych problemów. Chociaż po tym incydencie miałem wrażenie, że koło mojego domu kręci się za dużo obcych ludzi. Mieszkałem w dwupiętrowym bloku, gdzie łącznie było 15 rodzin. Rzeczywiście, jak się potem okazało, byłem pilnowany. Po strajku w czerwcu, gdzie to była pierwsza w tym rejonie taka poważna akcja, zaczęły się rozmowy na temat płac. Byłem wówczas pracownikiem fizycznym. Negocjowałem płacę, razem z kolegami. Dyrekcja próbowała zrzucić na mnie ciężar problemu, nazywając mnie „marudnym”. Wiadomo bowiem było, że dużo więcej zarabiam, jako kombajnista w ścianie niż maszyniok. W ogóle po 5 lub 6 godzinach rozmów wytłumaczono nam, a właściwie przekazano jedynie, że bardzo dużo zarabiamy. Nie przyjmowali żadnych argumentów. Ani ja, ani żaden z moich kolegów nie znaliśmy budowy mechanizmu socjalnego, nie wiedzieliśmy, jak buduje się system płac. Mieliśmy tylko świadomość, że zarabiamy za mało, porównywaliśmy ceny rynkowe z naszymi wypłatami i tylko kwoty nas interesowały. Dyrekcja nas zwyczajnie zagadała. Byliśmy prości i niedouczeni, daliśmy się „wpuścić” w maliny.

Po tych negocjacjach zauważyłem, że zwrócono na mnie uwagę. Nie ciągali mnie nigdzie po komisariatach, nie musiałem zeznawać, ale poczułem, że przyglądają mi się. W sierpniu 1988 roku, kiedy kopalnia Manifest Lipcowy stanęła dogadaliśmy się z kolegami na naszej kopalni, KWK „Moszczenica” i ja oraz Jurek Pikuta zorganizowaliśmy strajk. We dwójkę „daliśmy iskrę”. Powołaliśmy grupę ponad 10 osób, ale nie wybieraliśmy żadnych władz strajkowych. Wysłaliśmy dwóch delegatów na Manifest, ale oni tam nie dotarli. Myśleliśmy, że ich zatrzymano, ale okazało się, że nie wytrzymali presji. W tej sytuacji ja postanowiłem iść sam, poszedł ze mną kolega z PRG Heniek Pelc. Przebiliśmy się na Manifest od strony KWK „Borynia”, przeskakując przez płot. Potem pojawił się jeszcze jeden pracownik z naszej kopalni, więc Heńka odesłałem. Chyba źle zrobiłem, ponieważ ten nowy kolega uciekł potem z tego strajku. Zostałem sam na Manifeście. W tamtym gorącym czasie poznałem Grzesia Kolosę.
Gdy miałem wakat w MKZ wziąłem na to miejsce Grzesia Kolosę. Niektórzy podpinają się, mówiąc, że „oni wylansowali Grześka”. Gdyby nie ja to tak szybko Grzesiek w MKS by nie wylądował, o ile w ogóle by tam trafił. Ja zauważyłem na początku naszej współpracy, że jest bystry, szybko się uczy i łatwo kojarzy. Poszedł ze mną „na górkę” i przedstawiłem go, jako jednego z działaczy KWK „Moszczenica”. Tak zaczęła się jego kariera, zakończona niestety tragicznie.

Byłem do 3 września na Manifeście Lipcowym, aż do momentu przyjazdu Wałęsy. Pojawiły się tam pewne problemy, na Wałęsę w pewnym momencie czekała przygotowana taczka. Były tam bunty. Ja uważałem (a została nas przecież garstka), że nie ma sensu dalej oponować. Później, gdy rozdawano pamiątkowe glejty zastanawiałem się skąd tylu ludzi przyszło podpiąć się pod strajk? Był moment, że byliśmy solidnie obstawieni przez milicję i nie można było w żaden sposób dostać jedzenia. Na kopalnię wjechał wtedy Tadeusz Motowidło (przewodniczący związku Jaruzelskiego) z parówkami lub zupą pomidorową. Nie przyjęliśmy od niego tego „daru”. Były też oczywiście niepoważne sytuacje, gdy przyjeżdżali starzy działacze z 1980 roku, którzy cały czas tylko się kłócili. Na szczęście wszystko się szczęśliwie skończyło. Potem byłem jednym z założycieli związku „Solidarność” w KWK „Moszczenica”. Później byłem przewodniczącym, pełniłem tą funkcję do likwidacji kopalni.

Obecnie reprezentuję bardziej linię PiS-u. Brakuje mi jednak tego i szczerze mnie to martwi, że tyle lat po obaleniu komuny dalej sędziami i prokuratorami są komunistyczni kapusie. Nie wyobrażam sobie tego, że te same osoby siedzą na tych stanowiskach. Trzeba dbać o to, by w Polsce nie doszło już do takiej samej sytuacji, jak z tamtych czasów. Z perspektywy czasu uważam, że strajki były konieczne.


Opracowanie: Paulina Krachało, Andrzej Kamiński
 

Henryk Kryza