Inicjatywa Społeczna

PAMIĘĆ JASTRZĘBSKA

Adolf Kaczkowski

Z niewoli do podziemia

W 1944 bolszewicy wyparli Niemców z okolic Wilna. Jak na „wyzwolicieli” przystało wzięli pod opiekę całą ludność. Młodym chłopcom i dziewczynom zaproponowali wyjazd do „szkoły” na Uralu. Oferta zawierała: 3 dni nauki, 4 dni pracy po 12 godzin i wyżywienie. Odmowa nie wchodziła w grę. W październiku zapakowali nas do bydlęcych wagonów. Przez pół drogi żywiliśmy się tylko tym, co zabraliśmy z domu. Najlepiej sprawdzały się suchary, po nich przynajmniej nie było biegunki. Dopiero w Kazaniu rozdali nam po małym bochenku chleba, który musieliśmy podzielić pomiędzy 10 osób.

Nadchodziła zima a my na postojach wymienialiśmy odzież na jedzenie. Po przejechaniu 4 tyś km dotarliśmy w końcu do Pierwouralska. Śnieg sięgał do pasa. Od stacji gnali nas piechotą do obozu. Oczywiście nie była to żadna szkoła, tylko obóz pracy w zakładach zbrojeniowych, ale tego nikt nigdy nie podał do oficjalnej informacji. Zanim tam dotarliśmy, wielu z nas nabawiło się odmrożeń. Baraki, w których nas ulokowali nie były ogrzewane. Oszczędzali na wszystkim. Dopiero później zdobyliśmy trochę opału. Karmili podle. Kiedy przyjechał chłop z wozem pełnym zamarzniętej brukwi rozkradliśmy ją w mgnieniu oka. Zaraz potem do baraków wpadła milicja i zabrała wszystko z powrotem. Moja brukiew leżała dobrze schowana za portretem Stalina. Podzieliliśmy potem jedną główkę pomiędzy sześciu. Jedzenie było na kartki. Dziennie przysługiwało nam 300 dkg chleba i zupa „udająca „ kapuśniak, gotowana na oleju. Po roku zdecydowałem się na ucieczkę. Wybrałem dzień wolny od pracy, 7 listopada, święto rewolucji październikowej. Wziąłem trochę kartek żywnościowych ( niestety, zupełnie bezużytecznych poza terenem obozu). Zakutany w dwie pary spodni, kożuch, czapkę i syberyjskie walonki poszedłem piechotą wzdłuż torów. Postanowiłem nie wsiadać na pierwszej stacji. Droga do następnej zajęła mi cały dzień. Kiedy chciałem odpocząć zakopywałem się w śniegu, naprawdę było cieplej. Żeby kupić bilet trzeba było okazać dowód osobisty i kartę urlopową z obozu. Została mi więc tylko podróż na gapę. Znalazłem pociąg jadący do Krasno. Wlazłem na platformę przewożącą wielkie zwoje z kablami i schowałem się między nimi. Mróz chwycił w nocy jak diabli, a jeszcze jak na złość na mojej platformie zaczęło się iskrzyć. Pociąg stanął. Przyszedł maszynista z pomocnikami. Nacierali śniegiem zatartą oś. Ze strachu prawie nie oddychałem. Przyjechaliśmy do Krasno. Zeskoczyłem za peron żeby poszukać czegoś do jedzenia. Miałem przy sobie 200 rubli. Kupiłem gorącą herbatę i „lepioszkę” ( rodzaj placka ziemniaczanego) za 10 rubli. Zapowiadali odjazd pociągu osobowego do Moskwy. Kombinowałem jak się zabrać, cały był załadowany wojskiem. Ukryłem się w przejściu między wagonami, było tam już więcej takich, jak ja. Na stacjach kupowaliśmy placki ziemniaczane. Potem dosiedli się młodzi Tatarzy. Poczęstowali mnie suszoną koniną. Nagle zjawiło się 4 kontrolerów. Kazali mi wysiąść, ale odeszli, zanim zdążyłem zareagować. Chwilę potem wpadłem na radzieckiego oficera. Przyjrzał mi się uważnie, i zapytał czy jest mi zimno. Zabrał mnie do swojego przedziału. Byłem brudny i nie umyty. Jego współpasażerowie nie chcieli się zgodzić, bym jechał z nimi. Dostałem tylko ciastko na pożegnanie. Kiedy dojeżdżaliśmy do Moskwy, nie miałem już żadnych pieniędzy, a na tyłku dwie pary spodni- drelichy i waciaki. Zrobiło się cieplej, waciaki nie były mi potrzebne. Na jakiejś stacji zaczepiłem staruszkę z „lepioszkami”. Kupiła ode mnie spodnie za 40 rubli i 2 placki. W Moskwie musiałem odnaleźć Dworzec Białoruski, stamtąd odjeżdżały pociągi do Mińska. Po drodze jakaś kobieta poprosiła mnie, żebym pomógł jej wnieść kartofle do mieszkania. Dostałem miskę ciepłej zupy i 10 rubli. Na Dworcu Białoruskim wszystkie przejścia na perony były pozamykane. Przeskoczyłem przez bramkę. Jakiś starzy mężczyzna wytłumaczył mi, że pociąg do Mińska odjedzie dopiero wieczorem. Kiedy podstawili go na tor, niewiadomo skąd runął do niego tłum ludzi. Ci, którzy nie zmieścili się do środka, włazili na dach, czepiali się barierek. Ja z jakimś młodym żołnierzem siedziałem na dachu lokomotywy. Pociąg był tak przeładowany, że nie mógł ruszyć. Milicja zaczęła wyrzucać nadliczbowych pasażerów. Kiedy chcieli ściągnąć nas, maszynista kazał im zostawić nas w spokoju. Myślał, że jestem „wojennym”, jak ten zdemobilizowany żołnierz. Pociąg nadal był tak napchany, że ledwo ruszył. Okropnie marzłem, po drodze wymieniłem na jedzenie nawet kożuch. Zszedłem do maszynisty. Zaoferowałem mu pomoc przy węglu, w zamian za możliwość jechania w lokomotywie. W Mińsku, strasznie wygłodniały, znalazłem pociąg do Mołodeczna. Wszedłem do pustego wagonu i skuliłem się jakimś kącie. Późnym wieczorem znalazła mnie starsza kobieta, kontrolerka biletów. Kiedy spytała się o bilet, przyznałem się, że wracam z Uralu. Zabroniła mi mówić o tym komukolwiek, bo takich jak ja od razy łapali. Dała mi kromkę chleba i obiecała, że w razie czego ukryje mnie. Do Mołodeczna dojechałem spokojnie. Stąd, do domu, do Ilji, miałem jakieś 30 km. Postanowiłem pójść pieszo, ale zapadał zmrok. Po drodze minął mnie wóz z kartoflami. Pozbierałem te, które spadły. Poszedłem do pierwszego napotkanego gospodarstwa. Pozwolili mi przenocować i ugotować moje ziemniaki. Grudzień był bezśnieżny. Kiedy wieczorem dotarłem do Ilji, w domu był tylko młodszy brat. Matka przybiegła od sąsiadki. Ale w domu nie było radości. Wiedzieliśmy, co mnie czeka. Kilka dni później, 17 grudnia przyszli po mnie agenci NKWD. Zabrali mnie na komisariat. Dokładnie w dniu moich 16 urodzin…
Przesłuchujący mnie oficer pytał, dlaczego nie pracuję. Próbowałem się wyłgać, że nie mogę chwilowo podjąć pracy, bo ktoś ukradł mi dowód. On odparł krótko, że podobno uciekłem z Uralu. Kazał mi zaczekać na korytarzu. Jakaś młoda funkcjonariuszka zaprowadziła mnie do pokoju obok, kazała się rozebrać do naga i przeszukała mnie. Kazała się ubrać i wyprowadziła na zewnątrz. Po drugiej stronie podwórka był areszt. Po drodze spotkałem moja mamę, ale już nic nie dało się zrobić. Siedziałem tam tydzień, aż cela się zapełniła. Potem wszystkich nas zagnali pieszo do więzienia w Wilejce. Strażnik wsadził nas do betonowej piwnicy- musieliśmy przejść kwarantannę. Było nas około 20, dzięki temu było cieplej. Po 3 dniach przenieśli nas do cel. Nie było tam nic. Tylko słoma na podłogach i pchły. Spaliśmy na zmianę.
Romana Bożko, internowano kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Nie znałem go osobiście, ale słyszałem, że jego żona i dzieci znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Najpierw zbierałem dla nich kartki żywnościowe, potem pieniądze. Krótko po jego zwolnieniu w lutym 1982r, spotkałem całą rodzinę w kościele. Jego żona przedstawiła nas, a Roman, chcąc odwdzięczyć się za okazaną im pomoc, zaprosił mnie na obiad. Ponieważ po godzinach zajmowałem się stolarką, zapytał czy nie zrobiłbym mu okiennych framug. Zgodziłem się, więc przyszedł do mnie po kilku dniach. W rzeczywistości nie chodziło mu o okna, tylko o zrobienie ramek do drukarki. Wtajemniczył mnie w szczegóły drukarskiej działalności. Zgodziłem się od razu, ten „partyzancki” klimat bardzo mi odpowiadał. Moje mieszkanie zamieniło się w tajna drukarnię.
Na początki robiliśmy ulotki na zwykłym powielaczu. Załatwił go Wiktor Krywulko. Wydruki zalewał tusz i wychodziły fatalnie. Potem zrobiłem ramkę, ale brakowało wałka. Wałek z wyżymaczki jak się okazało, nadawał się doskonale. Stanisławie Krauz udało się załatwić matryce. Mogliśmy zacząć druk gazety. Na jednej matrycy dało się wydrukować około 500 egzemplarzy. To wiele. Dopiero kiedy Stasia trafiła na matryce produkcji chińskiej, powiększyliśmy nakład nawet do 4tyś. Ponieważ przez cały czas „OŚĆ” drukowana była w moim mieszkaniu, wymyśliliśmy specjalne zabezpieczenie. Jeżeli dzwonek przy drzwiach działał, to znaczyło, że lepiej nie wchodzić. Jeśli był wyłączony, było bezpiecznie.
Roman skontaktował się z drukarzami z Gliwic. Mieli nas przeszkolić. Przyjechali we 3, przywieźli własny sprzęt i pokazali nam jak poprawić jakość druku. Niestety, szkolenie nie przyniosło spodziewanych efektów. Pojechałem ze Stasią na szkolenie do Warszawy. Przez kilka dni siedzieliśmy zamknięci w małym mieszkaniu, ale opłacało się. Udało mi się potem udoskonalić zmywacz do drukarki. Po dodaniu wybielacza do prania, czyścił nieporównywalnie lepiej. Oprócz „OŚCI” i ulotek, drukowaliśmy chusty na pielgrzymki do Częstochowy, świąteczne kartki, pocztówki, znaczki i koperty.
Pewnego razu byłem jak zwykle umówiony w mieszkaniu ze Stasią Krauz. W międzyczasie odwiedził mnie dzielnicowy. Chcąc nie chcąc poczęstowałem go kawą. Jego czapkę położyłem przy drzwiach. Kiedy zadzwoniła Stasia, pobiegłem do drzwi tłumacząc, że to pewnie klientka. Zacząłem jej głośno tłumaczyć, że zamówienie nie jest jeszcze gotowe, pokazując ukradkiem na milicyjną czapkę. Stasia odeszła nie wzbudzając niczyich podejrzeń. 

Z niewoli do podziemia – Gazeta Polska 24.06.2009

-W Krasnym, podczas bombardowania kilku chłopakom udało się uciec z pociągu.
-Nie żałuje Pan, że wtedy nie uciekł?
-Nie! Nie żałuję, bo kto wie jaki byłby mój los? Może by mnie tu teraz nie było, gdybym wtedy uciekł…

W radzieckich obozach spędził 4 lata. Jako piętnastolatek, mieszkający na ziemiach obecnej Białorusi, został objęty programem przysposobienia zawodowego FZO ( Fabriczno Zawodskoje Obuczenije). Pod pozorem nauki w szkole na Uralu chłopcy i dziewczęta z obwodu mińskiego zostali wywiezieni bydlęcymi wagonami do fabryk zbrojeniowych. Od października do grudnia 1944 roku podróżowali prawie 3 tyś kilometrów niedogrzanym pociągiem, śpiąc na gołych pryczach, karmieni niewystarczającymi racjami żywnościowymi. By kupić coś do jedzenia na mijanych stacjach sprzedawali nawet buty. Do Pierwouralska, gdzie średnia temperatura spada zimą do minus 20 stopni, Adolf przyjechał bosy, stopy owijał bielizną by uniknąć odmrożeń.
W obwodzie swierdłowskim brakowało rąk do pracy, w miastach zostali tylko starcy kobiety i dzieci. Polską młodzież obowiązywały 4 godziny nauki dziennie ( zapoznanie z techniką pracy w fabryce) i 6 godzin pracy fizycznej. Po zdaniu egzaminu zawodowego pracowali jak dorośli- 12 godzin pracy, potem doba odpoczynku. Za wypracowanie 150% normy przysługiwał dodatek do jedzenia- jeden pierożek.
Na dzień ucieczki wybrał największe święto ZSRR, rocznicę rewolucji październikowej. Ukrywając się w pociągach towarowych jechał bez biletu przez Krasnoufimsk do Moskwy. Na dachu pociągu jechał z Moskwy do Mińska, dalej do Mołodeczna i rodzinnej wsi Ilii. Podróż zajęła mu miesiąc. Bez dokumentów i zameldowania nie mógł podjąć żadnej pracy. Licząc na kolejny łut szczęścia, rozpoczął starania o wydanie dowodu tożsamości. Chłopcy, którzy rok wcześniej uciekli z pociągu do Pierwouralska dostali legalne zatrudnienie. Jemu się nie udało. Po kilku dniach otrzymał wezwanie do NKWD. Tydzień po powrocie do domu, dokładnie w dniu 16 urodzin został aresztowany. Matki nigdy więcej nie zobaczył, zmarła w następnym roku.

Za bezprawne opuszczenie miejsca pracy został skazany na 5 lat więzienia. Osadzono go w poprawczym obozie pracy w Mińsku. Po kilku miesiącach pracy trafił do brygady elektryków. W przeciwieństwie do innych wydziałów, nie pracowali tu kryminaliści tylko więźniowie polityczni i byli partyzanci. Imając się każdego dodatkowego zajęcia zarabiał na wyższe racje żywnościowe. W ciągu 2 lat spędzonych w białoruskim obozie zdarzyło się tyko kilka ucieczek. 2 uciekinierów zastrzelono, ich ciała pozostawiono koło portierni „ku przestrodze”, żeby każdy mógł je zobaczyć.
W kwietniu 1948 roku jego i innych polskich więźniów przebywających w obozach pracy objęła amnestia. W ramach wynagrodzenia za wykonywana pracę przyznano mu 75 rubli. W bydlęcym wagonie pojechał do obozu przejściowego w Brześciu. Cały czas przybywały kolejne transporty ludzi. 18 kwietnia 1948 roku, 10 000 mężczyzn przewieziono do Terespola a stamtąd do Białej Podlaskiej. Wielu z nich, w tym Adolf Kaczkowski, odzyskało wolność po niemal 4 latach tułaczki.
W Urzędzie Repatriacyjnym wystawiano zaświadczenia o pracy w ZSRR, roboty przymusowe w fabryce broni stały się pracą w fabryce instrumentów muzycznych. Każdemu z byłych więźniów przyznano 2 tysiące złotych, paczkę żywnościową i bezpłatny bilet do dowolnego miejsca w Polsce. Poszukiwano robotników do Państwowych Gospodarstw Rolnych. Kaczkowski kilka lat spędził w Nielepie a w 1964 roku wraz z żoną przeniósł się na Śląsk, gdzie znalazł pracę w górnictwie. Do emerytury w 1983 roku pracował w kopalni „Moszczenica” w Jastrzębiu Zdroju.


Nasza Grupa

18 grudnia 1981 roku internowano przywódcę strajku w „Moszczenicy”, Romualda Bożko. Kaczkowski, uczestnik strajku otoczył jego rodzinę wsparciem finansowym. Gdy Bożko po 3 miesiącach został zwolniony z internowania, od razu zabrał się za organizację podziemnej drukarni. Zwrócił się do Kaczkowskiego z prośbą o przygotowanie ramek do sita.
– I tak zostałem drukarzem- Romek nauczył mnie kilku podstawowych zasad druku, ale do większości rzeczy dochodziliśmy metodą prób i błędów. Zacząłem drukować pierwsze ulotki.

Tak powstała Nasza Grupa: Kaczkowski, Bożko, Stanisława Krauz, Janina Wolnikowska, Elżbieta Słoń i Janina Wawoczny. Zespół zaczął od druku ulotek, potem narodził się pomysł gazety OŚÄ† – Biuletynu Informacyjnego Jastrzębskiej Delegatury RKW, ale na słabym sprzęcie matryca psuła się po zrobieniu pięciuset odbitek.
Bożce udało się zorganizować sito, lampę, diapozytywy i krótkie przeszkolenie dla członków NG. Kaczkowski robił ramy, Krauz, zatrudniona w Urzędzie Miasta wynosiła z pracy matryce. Niestety jakość wydruków wciąż pozostawiała wiele do życzenia. W 1984 roku Adolf i Stanisława pojechali na szkolenie do Warszawy. To przyniosło efekty. Dzięki dobrej jakości druków OŚÄ†i, dostali zlecenie na druk Regionalnego Informatora Solidarności.

Drukarnię od samego początku zainstalowaliśmy u mnie w domu. Moim sąsiadem był aktywny ORMOWIEC- strasznie głupi facet- uśmiecha się Adolf Kaczkowski. Ponieważ każdy z członków Grupy miał swoje klucze, wysnuł prosty wniosek, że moje mieszkanie służy za dom publiczny. Obserwował mnie, szykanował, grzebał w mojej poczcie. Na początku bardzo mnie to denerwowało. Krauz przekonała mnie, że to dobra przykrywka dla drukarni i tak już zostało.
Farbę drukarska robili z farbki plakatowej, pasty do prania Komfort, klej do tapet sprawdzał się jako utwardzacz. Silny zapach farby mógł zdradzić każdy świeżo wydrukowany nakład wynoszony z domu.
W 1987 roku zrewidowano mieszkanie Stanisławy Krauz (pod pretekstem prowadzenia bimbrowni) a ją samą zatrzymano. Istniała obawa, że SB trafi na ślad drukarni przy ul. Katowickiej. Jednak o wyczyszczeniu mieszkania nie mogło być mowy, nie było jak ani gdzie przenieść sprzętu i nagromadzonej bibuły.
Prace trwały do 1989 roku. W maju, wyborczy numer OŚCi ukazał się w dziesięciotysięcznym nakładzie.
O tym, że w mieszkaniu Adolfa Kaczkowskiego przez siedem lat mieściła się drukarnia bibuły, ochotniczy rezerwista Milicji Obywatelskiej dowiedział się dopiero w 2004 roku, gdy miejska gazeta opublikowała artykuł o najlepszym drukarzu Jastrzębia.

Weronika Silczak

 

Adolf Kaczkowski